2009/07/08

Babie Doły, wy grajcie!

Piękne chwile, wy trwajcie! Oj działo się, działo na Open'erze!

Najsampierw garść wyjaśnień. Nie pojechałem na festiwal jako wielki fan konkretnego zespołu lub kilku zespołów. Nie pojechałem też jako nuworysz niepewny swego istnienia, bo akurat do Gdyni wybierałem się od dobrych dwóch lat. Nie żałuję niczego. Podobało mi się wszystko, a to co mi się nie podobało nie istnieje :)
Żądny dobrej muzyki, świetnej rozrywki i odpoczynku od codziennej rutyny spontanicznie zamówiłem sobie bilet przez internet (bo jakżeby inaczej). Nie wiedziałem, gdzie będę spał i kogo spotkam. Wszystko się dobrze ułożyło. Wylądowałem na polu namiotowym, w wolnych chwilach kąpałem się w morzu, opalałem, rozmawiałem z ziomkami lub robiłem nic. W chwilach zajętych słuchałem, chłonąłem, przeżywałem. No i buszowałem trochę po miasteczku festiwalowym, które mnie karmiło i skłaniało do kupowania gadżetów - do domu wróciłem bogatszy o dwie koszulki, dwa szaliki, dwie płyty, calabazę, zapalniczkę Marlboro.

To wszystko (w tym opalenizna na raczka vel Cygana) to jednak tylko dodatki do istoty imprezy, czyli muzyki. Bo i cóż się na scenach festiwalowych działo!

Scena Główna. W czwartek rozpoczął Renton, którego nie widziałem, bo pewnie byłem namiocie lub na scenie World, a może akurat jadłem pierogi, doładowywałem kartę, piłem piwo albo nie wiem, co robiłem. Rentona znam słabo i kojarzy mi się bardziej z ulubionym bohaterem "Trainspotting" niż z zespołem muzycznym, ale gra pewnie indie rocka czy coś koło tego - po koncercie mówili mi, że było fajnie. Następnie Arctic Monkeys - na plakatach reklamowany jako jedna z czterech największych gwiazd. Rozczarowali wielu, ale i tak na widok znużonego wokalisty fanki i fani piszczeli z uwielbienia. Muzyka może i przyjemna, ale brak charyzmy wokalisty (gdzież mu do Pattona z FNM) i problemy techniczne położyły koncert. Na szczęście po małpkach na scenę wyszedł dynamit o nazwie Basement Jaxx. I to było coś niesamowitego - po raz kolejny utwierdziłem się w przekonaniu, że tak jak czarni artyści potrafią malować rytmiczne melodie i bawić się śpiewem, tudzież melodeklamacją nie potrafi nikt inny. Pierwsze olśnienie na festiwalu, bo wcześniej miałem BJ za jedną z wielu grup grających muzykę taneczną.
Sobota przyniosła wieczór z paniami (Maria Peszek i Gossip) oraz panami (The Kooks i Moby). Peszkównę uwielbiam za Miastomanię i nie znoszę za Marię Awarię - odpuściłem z premedytacją. Gossip od początku nie była moim faworytem, zwłaszcza że chciałem zobaczyć Kapelę ze wsi Warszawa. The Kooks dali koncert poprawny, staranny, udany ale myślami i uszami byłem już chyba na koncercie Moby'ego. No i tenże Moby był dla mnie piątkowym numerem 1. Jeden niepozorny facet ze świetną, rewelacyjną wokalistką. Thankyou-thankyou-thankyou, także za kawałek Johny'ego Casha.
Właściwie całą sobotę można było spędzić na Mainie i nie żałować. Zaczął Izrael i jak to z reggae bywa śpiewali o miłości głośniejszej od bomb, Wolnym Tybecie i takich tam. Zaangażowana muzyka, ale wytrzymałem jakieś 45 minut, koncert był podobno bardzo długi, za co im chwała - mnie jednak nie po raz pierwszy ciągnęło pod namiot. Po Izraelu wystąpić miał Madness, ale z powodu problemów transportowych koncert był brytyjskiej legendy ska był opóźniony i przeniesiony na scenę world. Dzięki temu go zresztą usłyszałem i wyszedłem zadowolony i naładowany pozytywną energią. Wróciłem na główną, gdzie już zaczął szaleć Mike Patton - koncert był podobno rewelacyjny, a ubrany na czerwono Patton przechodził samego siebie. Cóż, to chyba jednak nie do końca moja muzyka (choć nie powiem, niektóre kawałki bardzo lubię). Momentami było jednak i dla mnie genialnie - reaktywację Faith No More należy uznać za sukces. Po tych dinozaurach, czy też bogach rocka wystąpiła formacja o wdzięcznej nazwie Wahadło (Pendulum). Ów występ był dla mnie najbardziej niespodziewanym i zaskakującym olśnieniem, bo nigdy nie należałem do fanów drum'n'bassu. A jednak przeszywające ciało bity wstrząsnęły mną do głębi i sprawiły, że do namiotu dotarłem z obolałymi od rytmicznego gibania kolanami.
Z kolei niedzieli mógłbym w ogóle nie spędzać na głównej i też bym tego nie żałował. O.S.T.R.ego wytrzymałem dwa kawałki, na Lilly Allen nie poszedłem, Kings of Leon mi się nawet spodobali (w każdym razie bardziej niż The Kooks czy Arctic Monkeys), Placebo zagrało ładnie i poprawnie, ale no a The Prodigy to wiadomo - ja ich kupuję.

Słyszałem jednak wiele opinii, że najciekawiej było na Scenie Namiotowej. Wystąpiło tam dwudziestu wykonawców z kraju i ze świata. Podobno świetne koncerty dały takie formacje i artyści, jak: Kamp!, Late of the pier, Gaba Kulka, Crystal Castles czy M83. Ja sam świetnie się bawiłem na koncercie The Car Is On Fire (lubię, lubię od dawna), szurniętych popisach Łąki Łanu, zdystansowanym, perfekcyjnym występie panów Fisza i Emade czy Sofy. Urzekła mnie dosłownie dwiema piosenkami Priscilla Ahn, zaś powalili (tzn. skakałem raczej w górę) Katie i Jules z The Ting Tings. Grali w tym samym czasie, co Kings of Leon a i tak zgromadzili gigantyczną publiczność. Namiot pękał w szwach, ludzie szaleli. Olśnienie numer trzy.

Scena World przyniosła dobre, uspokajające występy Kapeli ze wsi Warszawa czy Village Kollektiv, ale też znakomite taneczne bity kreowane przez Q-Tipa czy panów z Buraka Som Sistema. I właśnie tych ostatnich uznałbym za olśnienie numer cztery. Jak oni pięknie nawiązywali łączność z publicznością, jak grali, śpiewali, boskie. Ach, na tej scenie wystąpiła nadto śliczna i liryczna Santigold - urzekająca głosem, uśmiechem.

Scen było w sumie siedem, ale nie sposób o nich wszystkich napisać, tak jak nie sposób było skorzystać z całej openerowej oferty. Na Scenie Młodych Talentów znakomicie wypadli podobno The Calog, ba ktoś był zdziwiony, że zespół z dorobkiem trzech płyt występuje jako młody talent, a nie w na Scenie Namiotowej. Z Burn Beat Stage i Czerwonego Namiotu Marlboro cały wieczór i całą noc dobiegały taneczne miksy, rytmy, bity. Z kolei w Alter Space ponoć świetny koncert dały Kormorany.

Było pięknie i grzecznie. Złodzieje na polu namiotowym trafili się bodaj raz i zostali złapani. Konflikty z ochroną były raczej incydentalne. Do Tłatła były - jak zawsze - kolejki. W prysznicach była na ogół zimna lub letnia woda. Po piwo stało się w kolejkach, po jedzenie też. Czasami brakowało tego lub owego, ale w sumie było git. Nad scenami latało codziennie sporo nadmuchanych prezerwatyw, które rozdawały seksowne dziewczyny wynajęte przez jednego z producentów. Większość jednak została użyta w podstawowym celu, jak mniemam.

Chyba tyle ogólnych podsumowań.

2009/07/06

Sunny day

Mocne słońce, przed którym nie sposób uciec. Stateczki się z Gdyni pięknie wyniosły. Wieczorem finałowy set koncertowy: O.S.T.R., Priscilla Ahn, Buraka Som Sistema, Santigold, Kings of Leon, The Ting Tings, Sofa i The Prodigy. Ufff - w poniedziałek o trzeciej nad ranem w śpiworze, o siódmej pod prysznicem, o ósmej wymarsz w ulewie, o jedenastej w pociągu do Warszawy.

2009/07/05

Bum bum


Sobota. Kąpiel w naszym kochanym lodowatym morzu, w którym jakas para akurat uprawiała miłość fizycznie. Potem już tylko mocne i taneczne dźwięki. Świetny i coraz lepszy pan Fisz (z panem Emade et al.), dalej miły i sympatyczny Madness, z kolei Faith No More (chwilami rozczarowujący, chwilami genialny). Wreszcie apogeum: Pendulum - mocne, potężne, dosłownie wzruszające ciało. Na deser muzyka świata, Village Kollektiv. I tak sobota skończyła się o trzeciej nad ranem, a właściwie płynnie przeszła w niedzielę, bo ludzie z pola nie mogli przestać się bawić...

2009/07/04

Chill out


Piątek. Luz, bez pośpiechu, łagodna bryza przetykana flautą. Zadziorna Kapela ze wsi Warszawa i Moby. Między koncertami pierwsze problemy techniczne i we fragmentach Gossip i The Kooks. Miłe, ale nie porwały, jak Moby, który rządził. Ochrona pola złapała złodziei.

2009/07/03

Rozgrzewka


Energetyczny The Car Is On Fire. Studyjnie kapela wypada przeciętnie, ale na koncercie wymiatali. Z kolei Arctic Monkeys zupełnie rozczarowali. Ale nastolatki piszczały. Basement Jaxx - czarna moc, czarny rytm, wyśmienite. Na deser odjechane chrabąszcze i pszczółki - Łąki Łan bzz... No i trzeciej można wskoczyć do śpiwora. Piątek pod znakiem chill outu w skwarze.

2009/06/22

Początek lata


Uliczny grajek brzdąka rzewne kawałki. Nieliczni ludzie próbują skryć się pod parasolami przed wszechotulającą wilgocią. Król Zygmunt smętnie trwa.

2009/05/27

Chimay - na wielki finał


Dziś wielki mecz najlepszych drużyn. Podobno najlepszych. Gdyby mecz byl słabszy (ale od początku jest ciekawie), gdyby Szpak truł nie do wytrzymania (ale juz widzę, że jest w formie), zawsze zostaje mi delikatna uczta podniebienia. Z Belgii od trapistów. Pycha!